Jestem taka zmęczona, że świat wokół mnie wiruje! JAK SOBIE PORADZIĆ?

W cyklu „Z pamiętnika mamy” prezentujemy teksty różnych mam, by pokazać, jak różnie przeżywają macierzyństwo, z jakimi problemami się zmagają i jak bardzo kochają swoje dzieci. Są to teksty zabawne, gorzkie, smutne, refleksyjne. Ich wielkim atutem jest to, że wszystkie są prawdziwe, a w każdej opowieści czytelniczki-matki odnajdą cząstkę siebie, echo swoich wyborów, lęków, uczuć, wątpliwości, codziennych sytuacji.

Z pamiętnika mamy: Wszystkie moje grudnie

Jakiś dzień grudnia 2007

Boże, jakie ja prowadzę życie? Budzę się – jest ciemno. Potem dzieje się tak dużo, że nie odróżniam sekwencji, nie widzę w tym wszystkim siebie. To, że jest ciemno kiedy zasypiam, jest moim sukcesem, dowodem silnej woli. Prawda bowiem jest taka, że najchętniej – gdzieś pomiędzy gotowaniem, sprzątaniem, przewijaniem, karmieniem i oglądaniem książeczek o zwierzątkach – przyłożyłabym głowę do poduszki i udała się w niebyt… No dobra, czasem mi się zdarza – ręka do góry, kto potrafi zasnąć podczas borowania zęba, mycia włosów u fryzjera bądź naprawdę bolesnej regulacji brwi u kosmetyczki? Zdecydowanie baterie mi się kończą.

Za to super działa „diurasel” Filipa. Mój mały wyjec prostuje swą domyślną buźkową podkowę tylko wtedy, kiedy jestem zwariowaną i mega zaangażowaną mamuśką. No fajnie, tylko ile można? Jak długo jeszcze naszą rzeczywistość będą kreowały kaszle, smarki, gorączka i ząbkowanie?

Poszliśmy z F. dziś do przedszkola wcześniej niż zwykle. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają zajęcia taneczne, na które chodzi Oliwia. Boże! – jaka ona była przejęta! No i z jaką gracją się poruszała! Nasza mała artystka… Nawet Filip dał się uwieść magii i wyjątkowo zachowywał się spokojnie, jak na małego gentelmana przystało. Niestety, jak to mówią, w życiu piękne są tylko chwilę. Czar prysł zaraz po tym, jak spoceni wypadliśmy z przedszkola. Filip jęczał, że na sankach chce siedzieć z przodu, Oliwia – niczym lwica – walczyła, by także zająć miejsce bliżej zadka mamy. A potem to już było im tylko za ciasto, za luźno, za zimno, za gorąco … Ratunku!

Jakiś dzień grudnia 2008

Ranek powitałam sprintem do kuchni, celem uszczęśliwienia (czyt. uciszenia) młodszego dziecka (tak, on naprawdę głośno domaga się jedzenia!), po czym skupiłam się na tym, by dobrze nastroić do życia dziecko starsze. Gimnastyka poranna zaliczona.

Południe. Kaszlącemu Filipowi udało się na chwilę zasnąć, więc z Oliwią zabrałyśmy się za produkcję aniołków z masy solnej. W międzyczasie Młoda wymiękła, a ja … a ja użerałam się – najpierw z niebiańskim towarzystwem, a potem z odpadami poprodukcyjnymi, finezyjnie rozrzuconymi po kuchni. Nim skończyłam, minęły dwa kwadranse. Efekt? Na obiad zjedliśmy jajecznicę. Z wędzonym łosiem.

Popołudnie. Dzieci oszalały. To przytulały się, to biły. Nieustannie wariowały, wrzeszczały, biegały. Otarłam się o zawał. W roli zajęć wyciszających sprawdzały się tylko kreskówki w telewizji. Rysowanie i tym podobne czynności były w stanie zaabsorbować szarańczę na maksymalnie kilka minut. Niestety tak szybko nie potrafię się regenerować.

Wieczór. Jestem taka zmęczona, że świat wokół mnie wiruje. Dodatkowo mam wrażenie, że wszystkie nerwy mam na wierzchu, a percepcja ma jest jakaś przytępiona. Nie nadaję się już do niczego. Marzenie? Doczołgać się bezpiecznie do łóżka… Swoją drogą jak to jest, że ta typowa codzienność rodziny z małymi dziećmi, naszpikowana wyczynami, które cudownie będą wyglądały we wspomnieniach – tak spala?

Jakiś dzień grudnia 2009

Weekendy w naszym domu są… oszałamiające. Nagromadzenie decybeli, wrażeń, emocji, których dostarczają nam Latorośle, budzi w nas marzenia o powszedniej części tygodnia, kiedy to można delektować się ciszą… w pracy.

Sporo się u nas dzieje – w sobotę piekliśmy ciasteczka, po południu byliśmy u C. Obżeraliśmy się babką ziemniaczaną, tartą z truskawkami, śmialiśmy się do łez. W niedzielę pół dnia spędziłam na ekstra dyżurze w kuchni, potem byliśmy też na lodowisku, a w drodze powrotnej lepiliśmy bałwana. Cudowne szaleństwo!
Ale w międzyczasie … Jak nie dokucza Oliwia, to Filip – a to coś chcą, a to czegoś nie chcą. Jak nie dręczą nas, to siebie wzajemnie. Naturalnie przesadzam, walki nie trwają całodobowo, a są zaledwie ułamkiem weekendów – ale są wykańczające. Całe szczęście, że dla równowagi, zaraz po tym, jak lecą wióry, dzieci zawierają pokój. Chłonę te chwile, cieszę się tą sielanką, jednak gdzieś tam pod skórą czuję, że zaraz… Jestem skałą, jestem skałą…

Jakiś dzień grudnia 2010

Najgorsze są początki. Nie tyle dokucza mi ślinotok na wspomnienie zakazanych produktów czy głód, co spadek cukru. Dieta to jednak nic! Godnie wytrwać w całodobowym towarzystwie dzieciaków, to jest dopiero wyczyn!

Oliwia osiągnęła słodki constans, zresztą ją pochłaniają ważne sprawy: prowadzi dzienniki, rysuje, pisze książki, jest chirurgiem. Jej więc zasadniczo nie ma. Gdyby nie jej zaczepność w kierunku Filipa – nie, no laska bomba!

A Filip… No masakra! Ktoś mi dziecko podmienił. Gdzie Słodziak? Nie przypuszczałam, że czterolatek to taki pedagogiczny horror! Żartowniś złośliwy się z niego zrobił, bywa też niezbyt miły. Ma jeden argument „na szybko” – to piącha i podsumowujący, dyżurny wers: „nie lubię cię, nie kocham” lub „nie będę się z tobą przytulał”. Hitem jest „Nie! Mam swoje życie”. Żebyśmy nie oszaleli, serwuje nam, w tak zwanym międzyczasie, słodkie minki, salwy śmiechu, tony fajnych żartów i cukierkowe deklaracje.

Pytanie na dziś: Czy dotrwam do wiosny?

Monika, mama Oliwii i Filipa

Tekst pochodzi z antologii „Macierzyństwo bez lukru”, zbioru tekstów rodziców-blogerów na rzecz ciężko chorego Mikołajka Kamińskiego.

DS, fot. pixabay.com

Komentarze

Komentarze